niedziela, 27 maja 2018

Magda Rusinek. O kobiecie, która siłą i inteligencją powalała



Pojawiają się sugestie, abym podrzucała więcej poleceń książek, filmów i muzyki. Może być z tym ciężko, bo piszę tylko o tym, co mną jakoś potrząśnie. Wydawać by się mogło, ze takich inspiracji znajduję dużo, ale właśnie niekoniecznie. A może też niespecjalnie szukam :)
Za ciekawe muzyczne polecenia byłabym wdzięczna, w kinie nie byłam już kilka miesięcy, a przeczytane ostatnio książki (w niezbyt imponującej ilości, szczerze przyznaję) nie zrobiły na mnie jakiegoś specjalnego wrażenia.

Poza jedną, która jeszcze jest w stanie czytania - "Dziewczyny wojenne" Łukasza Modelskiego.
Książka jeszcze się czyta i choć nie należy do łatwych i przyjemnych rozrywek, jej treść porusza.


Często myśląc o wojnie, myśli się o niej z męskiego, analitycznego punktu widzenia. Od czasów nastoletnich interesowało mnie kobiece spojrzenie na wojnę, która nadchodząc przekreśliła tyle pięknych planów na życie. Przerwane studia, porozwalane związki, rozłąka z rodziną, często niestety już ostateczna.

Dziś o kobiecie, której historia nie jest zwykła.
Magdę Rusinek wojna zastała gdy ta miała zaledwie 14 lat. Młodziutka, chorowita dziewczyna jeszcze nie wiedziała co ją czeka i jakie decyzje przyjdzie jej podejmować.
Tak jak i wiele innych młodych ludzi, którym nadejście II wojny światowej zniszczyło plany na przyszłość. Zniszczyło plany, ale nie nadzieje na wolność i godne życie, na miłość i przyjaźń.
Bo poza wojną toczyło się życie. Nie było ono normalne, okoliczności na to nie pozwalały, ale obok wojny była jakaś teraźniejszość.

Tym, co na początku zaskoczyło mnie w historiach kobiet, które przeżyły wojenny koszmar,  były opowieści o miłości, o narzeczonym, który nie wiadomo gdzie jest i czy jeszcze w ogóle gdzieś jest. O ślubie w tak smutnych okolicznościach, w jakich nikt nigdy nie powinien go brać. O przyjaźni, ulubionej letniej sukience...O mieszkaniu, w którym chwilkę przed wybuchem bomby, jedna z dziewczyn zdążyła jeszcze po prostu się umyć.

Zaskoczyło mnie to tylko na chwilkę, bo chyba tak naprawdę tego właśnie oczekiwałam. Czekałam na dziewczęce emocje, na ich spojrzenie na wojenną rzeczywistość. Bo wojna wojną, a młodość młodością. Wojna to beznadziejny czas na miłość, ale takie czasy akurat ich pokoleniu zesłał los. Robili co mogli, by mimo toczącego się horroru, jakoś żyć.


MAGDA RUSINEK

Nieżyjąca już niestety porucznik Magdalena Grodzka - Gużkowska zd. Rusinek od urodzenia miała niezły charakterek. Zdrowie szwankowało jej od dziecka (trepanacja czaszki, sepsa, paraliż części twarzy), lecz specjalnie się nim nie przejmowała. Żyła szybko i aktywnie, zafascynowana sportem. Tłukła się z chłopakami, wywijała w szkole, z której prawie zresztą wyleciała. Niezła agentka, można podsumować.
Pochodziła z inteligenckiej rodziny, rodzice bardzo dbali o edukacją Magdy i jej starszej siostry. Znała kilka języków, należała do harcerstwa, świetnie jeździła na nartach, co później się przydało do przeprowadzania lotników (na nartach) na Słowację. Młoda Magda bezpiecznie przeprowadziła wiele osób zanim gestapo wpadło na jej trop. By ratować pozostałych ucieka, dociera do Warszawy i stamtąd daje znać znajomym, że mogą wszelkie podejrzenia i zarzuty zrzucać na nią.

W Warszawie Magda przeprowadza rozmowę z ojcem, który by ocaleć ucieka z Polski do Londynu.
Dziewczyna ma 16 lat i odtąd musi zająć się mamą i siostrą. Dowiaduje się, że jej mama jest uzależniona od morfiny, a siostra Marysia chora psychicznie. Ojciec wyjeżdża, Magdy poszukuje gestapo, na mamę i siostrę liczyć nie może.
Wydarza się tragedia, matka Magdy po wstrzyknięciu sobie (prawdopodobnie) insuliny, zapada w śpiączkę.

Tutaj na jakiś czas muszę odłożyć książkę.
Los Magdy staje się coraz bardziej dramatyczny...
Boże, przecież ona ma zaledwie 16 lat ... 

"Myślałam o tym, że jestem w konspiracji, że gestapo prędzej czy później mnie znajdzie, że wtedy nikt nie będzie mógł się mamą zająć. Poprosiłam lekarzy, żeby nie ratowali mamy. Wtedy właściwie skazałam ją na śmierć. Jako szesnastolatka przestałam być dzieckiem"

...

Po śmierci matki do Magdy i Marysi przyjeżdża rodzina, by zapewnić im opiekę. Magda już jednak sama potrafi zadbać o siebie i siostrę. Szybko dorasta. Ukrywa się w wielu mieszkaniach w Warszawie. Wkrótce poznaje swego przyszłego narzeczonego, późniejszego męża, Romka. Wstępuje do organizacji, przechodzi szkolenie jako jedyna dziewczyna w swojej grupie. Często z powodu płci musi udowadniać, że jest wystarczająco dobra, szybka, że wie po co tu jest.
Trafia do sekcji, która rozpracowuje i wykonuje wyroki śmierci. Z powodu młodego wieku sama nie likwiduje wrogów, rozpracowuje ich i wskazuje innym na zasadzie "temu kulkę w łeb".

"Byłam bardzo opanowana, nie mdlałam, nie trzęsły mi się ręce. Raczej nie jestem taka do mdlenia. Kiedy zapadł wyrok, trzeba było drania znaleźć i zlikwidować".

Magda załatwia siostrze pracę i aby zapewnić jej bezpieczeństwo, zrywa z nią kontakt.

Któregoś dnia podczas łapanki wpada i trafia na Pawiak. W wagonie, zmierzającym do Majdanka poznaje ciężarną dziewczynę, wraz z nią  i dwoma innymi kobietami udaje im się uciec.

Wraca do Warszawy pieszo.
Tam otrzymuje kolejne zadania, m.in. ukrywanie żydowskich chłopców. Często zmienia tożsamość i mieszkania. Zaczyna zabijać. Sama wspomina, że nie jest z tych, które się patyczkują. Gdy jej chłopak został postrzelony, po prostu poszła i zastrzeliła tego, który za to odpowiadał.
Nie dziwi mnie to, podziwiam jednak jej odwagę i opanowanie.. Zwłaszcza opanowanie.

Swoją odwagą wprawia wielu młodych chłopaków w osłupienie. Jest szybka, sprytna, inteligentna, ma świetną pamięć i orientację w terenie.
Któregoś dnia przeprowadza dowództwo armii kanałami, m.in. Tadeusza Bora-Komorowskiego. Nie robią na niej wrażenia szczury, nie rozumie dlaczego ludzie gubią się w kanałach, dla niej kanały i ich topografia to nic trudnego.

W 1945 Magda otrzymuje propozycję studiów na uniwersytecie, ale odrzuca ją ze względu na Romka, już oficjalnie swojego narzeczonego. Po postrzeleniu jego ręka nadal jest w stanie nieciekawym.
Poza tym Magda nie wie co z jej ojcem. Poznaje kogoś, kto przez kogoś innego zna jej tatę. Wraz z tą osobą udaje się do Włoch.
We Włoszech poznaje generała Andersa i pułkownika Dzwonkowskiego, prosi ich o pomoc w ściągnięciu narzeczonego i leczenie jego ręki. Z wdziękiem i uporem załatwia wszystko.
Romek jest operowany, Magdzie w 1946 udaje się odnaleźć ojca.
Wkrótce wspólnie przepływają do Anglii. W 1947 Magda i Romek biorą ślub, niedługo na świecie pojawia się ich syn.

"Jędruś rodził się trzy doby, był wielki, a ja marzyłam o dziewczynce"

Oh, jak ja ją rozumiem. Świetnie rozumiem pragnienie o pojawieniu się na świecie córeczki. I już niejednokrotnie nieźle mi się za to oberwało, na zasadzie "co Ty możesz wiedzieć, ważne, żeby zdrowe było, a nie wielkie marzenia i nadzieje, żeby to tylko dziewczynka była"

Wiadomo, że każdy marzy o zdrowym dziecku, to podstawa. Co nie zmienia faktu, że niektórzy pragną zdrowej dziewczynki :)

Magdy marzenie o córeczce nigdy się nie spełnia. W 1951 rodzi drugiego chłopca, cztery lata później Romek zostawia rodzinę.

Wcześniej Magda stwierdza, że ona może zrezygnować ze studiów, ale Romek koniecznie musi studiować.

Kurcze, skąd w kobietach takie poświęcenie dla ukochanego faceta ?
Mijają lata, całe wieki, a kobiety cały czas rezygnują ze swoich marzeń, aby tylko mężczyzna był szczęśliwy.
Też wpadłam w tą pułapkę; jeśli ktoś chce wiedzieć dlaczego, to niestety nie odpowiem. Mogę jedynie odesłać do pierwszych wpisów na tym blogu, choć wstyd mi strasznie za swoją głupotę.

"Uznałam, że Romek, taki zdolny, niech studiuje, a ja dorobię jakąś pracą. I poszedł, idiota, do college'u , zamiast na uniwersytet. I został kreślarzem".

Magda pracuje dużo i ciężko, by finansowo ogarnąć życie. Ma problemy ze zdrowiem, chorują także chłopcy. Nie jest jej łatwo, na szczęście może liczyć na pomoc ojca.
Z czasem poznaje swojego drugiego męża, Krzysztofa Gużkowskiego, z nim w latach 70-tych wraca do Polski.

W kraju zajmuje się terapią dzieci autystycznych, prowadzi z mężem obozy rehabilitacyjne, pisze książki. W domu Magdy powstaje Polska Akcja Humanitarna.

Magdalena Grodzka-Gużkowska zd. Rusinek (7.01.1925 - 6.01.2014).

https://www.1944.pl/powstancze-biogramy/magdalena-rusinek,38455.html#1


Wszystkie cytaty pochodzą z książki Łukasza Modelskiego pt. "Dziewczyny wojenne" z rozdziału
nr 2 "Magda Rusinek. Po poręczy".

Historia Magdy mocno mnie poruszyła. Mam świadomość, że kiedyś ludzie byli mocniejsi psychiczni, że czasy, w jakich przyszło im żyć, nauczyły ich hartu ducha, jednak odwaga i inteligencja Magdy zasługują na szczególne upamiętnienie.

Przeczuwam oczywiście, że ten post nie będzie cieszył się wielką popularnością, ale mimo wszystko warto pisać o takich kobietach jak Magda.
Nawet jeśli historię tej niezwykłej dziewczyny dzięki mojemu wpisowi pozna zaledwie 100 czytających, a zainteresuje się nią 5 - i tak warto.

środa, 23 maja 2018

Małe miasteczka nie tylko według Andrzeja Bursy




"Boże jaki miły wieczór        
tyle wódki tyle piwa
a potem plątanina
w kulisach tego raju
między pluszową kotarą
a kuchnią za kratą
czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość
możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np. napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek

ale
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka"


"Sobota" Andrzej Bursa



O małych miasteczkach trochę wiem, wychowałam się w jednym takim około 10-tysięcznym. 
I choć dziś potrafię dostrzec i wady i zalety mniejszych miejscowości, w czasach nastoletnich marzyłam, by jak najszybciej wyrwać się do Poznania. Z jednego podstawowego powodu, który brzmiał: anonimowość. 
Miałam dość miasteczka, w którym każdy każdego zna.  Chociaż chyba nawet nie to było najgorsze. 
Znieść nie mogłam świadomości, że tutaj każdy o każdym wszystko wie. A jak nie wie, to sobie dopowie. I puści plotki w świat. 

Nie znoszę plotek, nie interesuje mnie życie sąsiadów. Mam gdzieś kto z kim, kiedy i po co. 
Naprawdę - do dziś nie potrafię zrozumieć co jest takiego pasjonującego w plotkowaniu. 
Czy nie przyjemniej wsadzić nos w książkę niż do czyjegoś życia ? 

Marzyłam o liceum w większym mieście, w którym mogłabym poczuć się anonimowa. 
Nawet nie rozważałam innej opcji, o ogólniaku gdzieś bliżej domu słyszeć nie chciałam. 
I nigdy nie narzekałam, że muszę wstawać o 6, by na 7 30 dotrzeć do szkoły. Nie przeszkadzało mi to. Nigdy.

Potrzebowałam wolności, odcięcia się od małomiasteczkowości. Małe miasta potrafią wykończyć. Wszystko-o-wszystkich-wiedzyzm mnie dobijał. Od dziecka nie przejawiałam zainteresowania życiem innych ludzi, kompletnie mnie nie obchodziło kto z kim się hajtnął, kto rozwiódł, komu urodziło się dziecko i które to już. Zawsze miałam swój wewnętrzny bogaty świat, w którym czułam się świetnie. Pisałam pamiętniki, dzienniki, opowiadania, sporo czytałam i nie potrzebowałam wokół siebie ogromnej ilości osób. Pewnie już urodziłam się introwertyczką, choć w dzieciństwie nie wiedziałam, że takie pojęcie w ogóle istnieje. 

Małe miasteczko z mentalnością "wszystko mnie interesuje, a najbardziej co u sąsiadów się dzieje" kłóciło się z moim "a co mnie to właściwie obchodzi ?". Męczyły mnie pytania choćby cioci o to, co się u mnie w klasie dzieje, kto z kim się lubi, a kto nie lubi itp., mnie to po prostu nie obchodziło. 

Irytowało mnie, że gdy kupowałam w kiosku gazetę, kioskarka odpowiadała, że przecież moja mama kupi ten tytuł między 8 00 a 8 30.
Byłam wściekła, że ktoś komentował: "o ta mała blondynka to jest od tych, a ta ciemnowłosa od tamtych z ulicy tej i tej". Nie czułam się "tamtą ciemnowłosą od tamtych", już wtedy budził się mój dziecięcy jeszcze indywidualizm. 
Uciekałam od plotkujących, nie chciałam słuchać co się w miasteczku dzieje. W dupie to miałam. 

Niewiele się zmieniło.  Nadal mam swój świat, nadal nie obchodzi mnie codzienność moich koleżanek i kolegów ze szczenięcych lat. Jeśli utrzymuję z kimś kontakt, wiem co u tej osoby słychać. 
Jeśli z jakiegoś powodu kontaktu brak, brak też zainteresowania życiem tejże osoby. 

W małych miasteczkach życie toczy się innym rytmem niż w stolicach, chociażby województw. 
Nie można w nich liczyć na rozrywki, jakich pragną nastolatki. Nie ma kin, teatrów, fajnych knajpek czy urokliwych kawiarenek. Jak jest knajpa, to występuje w liczbie pojedynczej i z reguły przesiadują w niej podpici "wujkowie". Jeśli zdarzy się dyskoteka, często szybko przeobraża się w spelunę, w której śliniący się podstarzali i brzuchaci panowie lustrują skąpo odziane licealistki. O kinie pomarzyć sobie można. W snach jedynie.
Takie były moje doświadczenia. O ile barów i dyskotek do szczęścia nie potrzebowałam, o tyle za filmem w klimatycznym kinie czasem zatęskniłam. 
Kawiarenki, kina, teatry, festiwale, anonimowość (znowu !) i wiele innych rzeczy odnalazłam w najbliższym większym mieście - Poznaniu.

 
Andrzej Bursa pewnie też miał swoje powody, które sprawiły, że w dupie miał małe miasteczka.
Znienawidzona praca, od której uciekał w poezję być może przyczyniła się do powstania tegoż wiersza. Może w wolną sobotę miał w planie napisać reportaż o jakimś mniejszym mieście, w końcu takowych reportaży trochę się w swoim krótkim życiu napisał. Co nie znaczy, że lubił taką pisaninę ..


Poezję Bursy poznałam będąc nastolatką i ten wiersz utkwił mi w pamięci najbardziej. 
Oh, jak ja od zawsze nie znosiłam mentalności niewielkich miast..  
Dalej nie trawię plotkarstwa i wtykania nosa w cudze sprawy. Jest tyle fascynujących spraw, którym można poświęcić czas zamiast interesować się co Kasia powiedziała Piotrowi na temat tej młodej z ulicy X, która ma dziecko z tym od tych, no wiesz, od tych, którzy przeprowadzili się tu w latach 60-tych.... 

Jestem na takim etapie w życiu, że lubię wypośrodkowanie w wielu dziedzinach. Doceniam więc i to, co mniejsze miasta oferują: ciszę, spokój, zieleń, bliskość lasu, możliwość wyjścia z domu i po krótkim czasie znalezienie się na łące. Małomiasteczkowej mentalności nadal jednak mówię wyraźne  n i e. 

środa, 16 maja 2018

Jedziemy BlaBlaCarem. Spontanicznie, erotycznie, sztywniacko i zawadiacko

Czy stopowiczka zamieniła spontaniczne stopowanie na zaplanowanego blablacara ?
Tak i nie.
Jako, że stopem nie podróżuję sama,  a ostatnio głównie tak się przemieszczam po kraju, decyduję się na bla bla cara. Wolę wybrać się w trasę autem niż pociągiem z przesiadkami.
(Trasa kolejowa Poznań-Warszawa w dłuższym remoncie,  Poznań-Kraków z wydłużonym czasem jazdy).

Z blablacarem różnie bywa, wszystko zależy na kogo się trafi, ale mimo wszystko nawet dziwaczny kierowca brzmi lepiej niż 8 godzin w zdezelowanym, dusznym PKSie czy na korytarzu w PKP.

Oto moje niektóre blablacarowe historie:

1. Poznań-Warszawa: dzień przed wyjazdem kierowca odwołuje nam (tym razem nie jadę sama) podróż. Jest na tyle kulturalny, że dzwoni i przeprasza, tłumacząc, że niestety może zabrać tylko jedno z nas, bo na drugie miejsce musi wziąć kolegę z pracy.
Ma tak przyjemny głos, że aż mi żal, że musimy szukać innego przejazdu.
Znajdujemy inny, z małżeństwem w średnim wieku jedzie się bardzo fajnie. Jedyny minus stanowi fakt, że zostawiają nas na jakimś warszawskim odpowiedniku Franowa (Franowo = dość oddalona od centrum dzielnica Poznania, tzw. poznański koniec świata).

2. Zakopane-Poznań: znajomi wracają późnopopołudniowym busem, ja muszę jednak wrócić do Poznania tego samego dnia max do 22/23.  Decyduję się na blabla, nie znajdując połączenia Zakopane-Poznań, rezerwuję odcinek Zakopane-Wrocław. (co zabawne, kierowca jedzie dokładnie do Poznania, ale Wrocław-Poznań ma już zajęty).
Umawiamy się na drugim końcu Krupówek, nie ma możliwości, aby mnie zgarnąć z innego miejsca. Idę więc ze swoim big-plecakiem, oczywiście idę dłużej niż myślałam, spóźniając się pewnie 10 minut. Przepraszam za spóźnienie, partnerka kierowcy patrzy na mnie podejrzliwie. Uauaua, ciekawe jak się pojedzie...
Jadę z parą trochę starszą od siebie i ich maleńką, kilkumiesięczną córeczką Mają.
Dziewczyna na dzień dobry częstuje mnie pytaniem, które słyszę tak często, że już przestało robić na mnie wrażenie. "A Ty się tak nie boisz ? Dziewczyna, sama, jedziesz nie wiesz z kim..".
No nie boję się, wierzę w ludzi.
Po chwili nieufności atmosfera robi się sympatyczna, siedzę z przodu z Patrykiem, który opowiada mi o Chorwacji. Jego żona z maleństwem siedzi z tyłu i po jakimś czasie widzę, że wzbudziłam jej zaufanie.
Zajeżdżamy do Wadowic na słynne papieskie kremówki, chwilę spacerujemy po mieście i ruszamy dalej. W międzyczasie ktoś odwołuje im rezerwację Wrocław-Poznań, z czego cieszą się i oni i ja. Oznacza to tyle, że jedziemy razem dalej, do Poznania. Przed Poznaniem malutka Maja okazuje swoje zniecierpliwienie i zaczyna płakać, więc robimy parę przerw gdzie się da. Czas goni kierowcę, który tego dnia idzie do pracy na nockę, a maleństwo dalej jest niespokojne.
Ostatecznie mamy lekki poślizg, proszę Patryka, by podrzucił mnie gdziekolwiek w Poznaniu i po prostu poszedł się jeszcze chwilę przespać przed pracą. Nie ma znaczenia, czy gdziekolwiek będzie Dębcem czy Górczynem, ale oni stwierdzają, że z Dębca będę miała bliżej i tam kończę podróż.
Najprzyjemniejszą z blablacarowych podróży.
Czasami mnie kusi, by napisać do nich smsa z wiadomością, że trasa z nimi była najfajniejszą jaką jechałam.
Gdyby nie praca Patryka, była opcja, żebyśmy porobili więcej przerw i pozwiedzali jeszcze coś po drodze. 

3. Wrocław-Poznań: Jadę busem z Krakowa do Wrocławia, by we Wrocławiu przesiąść się na pociąg. Opóźnienie busa wciąż wzrasta, wzmożony ruch i kolejki przed autostradą uświadamiają mi, że może na jakiś pociąg to i zdążę, ale na pewno nie na ten, na który zamierzałam. Sprawdzam bla bla cara, rezerwuję natychmiast, nie sprawdzając niczego. Dopiero we Wrocławiu sprawdzam z kim pojadę: hmm, bardzo młody chłopak, bmw, żadnych opinii. No ciekawie.
Czuję dreszcz niepewności, zastanawiam się czy aby na pewno nie poszukać jakiegoś późniejszego pociągu. Ale w sumie... nie chce mi się.
Podróż z młodziutkim Marcinem mija przyjemnie, wysiadam nieopodal domu, a na pożegnanie słyszę, że jakbym nadal myślała o skoku ze spadochronem, mam się do niego odezwać.

4. Poznań-Kraków: Rezerwuję jedyny dostępny kolejnego dnia przejazd. Trochę drogi jak na tą trasę, ale wyboru nie ma. Dzwonię do kierowcy, aby zapytać czy możemy wyjechać 10 minut później niż podał na stronie, ułatwiłoby mi to dojazd. Zwracam się do niego per ty, odpowiada mi tak samo, ale już w jego głosie wyczuwam coś, co mi nie pasuje. Wyczuwam dystans. I sztywność.
Za jakiś czas chłopak oddzwania do mnie z wiadomością, że ok, wyjedźmy 15 minut później i spotkajmy się na Dworcu Zachodnim, stamtąd też zgarnie pozostałych dwóch pasażerów.
Tym razem mówi do mnie na pani, wrażenie sztywniactwa nie mija. Przeczuwam, że to nie będzie fajna trasa. Następnego dnia dzwoni do mnie z zapytaniem gdzie jestem, bo on na dworcu. Nie widzę go, siedzę na ławce przy wejściu, widok mam dobry. Aha, pomyliło mu się, bo zajechał na Dworzec Główny. Wczoraj sam prosił o podjechanie na Zachodni, ale zapomniał. Spoko, ja też bywam roztargniona.
Podjeżdża, wita się ze mną i dwójką innych pasażerów "dzień dobry", wrażenie dystansu wzrasta.
Kierowcą jest świetnym, trzeba przyznać, a w Krakowie nawet odbija, by podrzucić mnie na Rondo Grunwaldzkie. Rozmówcą żadnym, poza grzecznościowym pytaniem dokąd jedziemy, zlewa nas całą drogę, czasami tylko w lusterku widzę jego badające spojrzenie. Chłopak, siedzący z przodu na siedzeniu pasażera zaczyna go zagadywać, ale idzie mu słabo. Ja zadziornie olewam go tak jak on nas.  Włączam sobie opcję 'uprzejmy dystans. ' Nawet pasuje mi siedzenie z tyłu i święty spokój, nie chce mi się z nim rozmawiać, w ogóle nie chce mi się dzisiaj mówić.
Im bliżej Krakowa, tym bardziej kierowca wydaje się być nami zaciekawiony. Niecałą godzinę przed moim ulubionym polskim miastem ni stąd ni zowąd robi się rozmowny. Rzucam mu spojrzenie pt. "teraz to się bujaj koleś", ale chłodno odpowiadam na jego pytania. Zwracam się do niego takim samym tonem jak on do mnie przez telefon. Gdy tankujemy, drugi pasażer odwraca się do nas i stwierdza 'dziwny on jakiś jest'. No jest.
Na pożegnanie wyskakuje z auta jak poparzony, wyciąga mój bagaż, patrzy mi w oczy i pyta "Wszystko w porządku ? Dobrze się jechało? Wystawiasz mi opinię?". Ooooo, to teraz znów jesteśmy na ty ? :)

Tak - odpowiadam - wszystko ok. Dziękuję.
Bo w sumie wszystko ok, dojechałam szybko i bezpiecznie, podrzucił mnie bliżej niż miało być, prowadził bez zarzutów, nawet wyjechał z Poznania ze względu na mnie mnie trochę później i odebrał nas z dworca, a nie z okolic os. Kopernika jak pierwotnie miało być.
A że był jaki był, nieważne. Bla bla car to nie koncert życzeń :)
Może on nawet był w porządku, tylko podchodzi do obcych z wielkim dystansem i tyle. Nadawaliśmy jednak na skrajnie rożnych falach.

Za jakiś czas czytam opinię jaką mi wystawił na bla bla.. i zaczynam się śmiać. "Przyjemna podróż, sympatyczna i rozmowna dziewczyna".
 Rozmowna ?
Hahaha, a skąd on to wie ?

 Jak czekałam na tego chłopaka na Dworcu Zachodnim podszedł do mnie bezdomny. Ale nie taki pierwszy z brzegu, najzwyklejszy w świecie.  Ja przyciągam raczej bardziej zakręconych ludzi. Siedzę sobie na ławce i mrużę oczy w słońcu gdy zbliża się do mnie Pan Brodaty, pytając czy poratuję groszem. No nie poratuję.
- Jak to nie ?
- No nie
- A wygląda pani tak bogato
 - Tak ?  Naprawdę ? - przyglądam się swoim zwykłym czarnym spodniom, białej koszulce z jakimś nadrukiem w zebrę i sweterkowi w groszki, który też wygląda niezwykle zwyczajnie

Pan odchodzi na chwilę, zaczepia innych nielicznych pasażerów, po chwili wraca jednak do mnie.

- A dokąd pani jedzie ?
- Do Krakowa (a potem jeszcze trochę dalej, ale nie zagłębiam go w szczegóły)
- Niech pani nie jedzie, mówię, niech pani zrezygnuje i wróci do domu
- Ale dlaczego ?
- Królowa Elżbieta w swoim życiu tylko raz odwiedza dane państwo. Niech się pani od niej uczy. Proszę zawrócić do domu
- Nie mogę, umówiłam się
- Mówię pani: będzie pani żałować, proszę zawrócić do domu
- Ale nie mogę
- A Immanuel Kant w swoim życiu nie podróżował, nie jeździł niewiadomo gdzie i po co. I wie pani, on dożył 80 lat. Z niego niech pani weźmie przykład
Będzie pani żałować - rzuca i odchodzi ...



5. Kraków-Poznań czyli podróż, bohater tego wpisu
Rezerwuję najpóźniejszego blabla.... jakiego tylko mogę, żeby jak najdłużej móc poszwędać się po Krakowie. Uwielbiam to artystyczne miasto z całą jego otoczką. Nawet dzikie tłumy turystów mi aż tak nie przeszkadzają. Pokochałam Kraków wiele lat temu, dobrze się w nim czuję w odróżnieniu od np. Warszawy, która jako miasto na dłuższą metę mnie męczy.
Rezerwuję i potwierdzam godzinę, wszystko ok. A za parę godzin zaczyna się smsmowanie.. Najpierw sms czy nie mam nic przeciwko jak wyjedziemy o godzinkę później, potem, że jednak o godzinki pół. Za chwilę, że jednak o całą. Ok, za chwilę dostaję kolejnego smsa z adresem spod jakiego wyjedziemy. No super, tylko specjalnie zdecydowałam się na tego bla bla, żeby 1. wyjechać późno 2. wyjechać spod dworca PKP i nie tachać bagażu po mieście
Kolejna wiadomość: jednak o pół godziny później.
Cholera, nie po to zostawałam na parę godzin w Krakowie, żeby z nim smsy pisać :/
Nie tak się umawialiśmy, ale mogę podjechać jak mu bardzo zależy.

Ok,  chwilę przed umówioną godziną, telefon, że on się jednak spóźni. Hmm, niespecjalnie mnie to dziwi. Jakby napisał, że jednak wraca za trzy godziny czy jutro, też nie zrobiłoby to na mnie wrażenia.


Przychodzą, tj. on i jego dziewczyna. Ooo, od razu widać, że luzak totalny. Rzuca "no siemka", ze spokojem ładuje bagaż mój i Marty, drugiej współpasażerki, upychając je pomiędzy ich górskie plecaki.
O jaaa,  byli w górach z plecakami, wędrując od schroniska do schroniska.
Wzdycham bezgłośno i smutno, bo obecnie mam lekarski zakaz wielogodzinnych wędrówek z obciążeniem na plecach.

Gdy chłopak tankuje, jego partnerka opowiada, że jednego dnia zrobili trasę 13-godzinną z ciężarem na plecach. Uauaua, ostro. Na moje pytanie czy często takie hardcorowe trasy wybierają, odpowiada ze znaczącym uśmiechem, że to ich pierwszy wspólny wyjazd w góry. Aa, no tak :)
Później kierowca włącza muzykę na tyle głośno, że z tyłu nie słychać ich rozmów i zaczynają zajmować się sobą.
Aha, ok, to mamy płatną taksówkę do Poznania. Spoko. Pasuje mi to, czuję się średnio wyspana i mocno nasycona kilometrami, jakie zaserwowałam sobie w Krakowie.

Po jakimś czasie zaczynam czuć się nieswojo w aucie, łapię też pytające spojrzenia drugiej pasażerki.
Chłopak prowadzi rewelacyjnie, nie łamiąc żadnych przepisów. Nigdy nawet  nie wyprzedza na linii ciągłej.. Pewnie każdemu zdarzyło się olać linie ciągłe (?) :P

Za to jego dziewczyna nie bacząc na naszą obecność głaszcze go namiętnie, całuje w kark, masuje mu ucho, jeździ dłonią po jego kolanie i udzie.
Nie ma gdzie uciec wzrokiem, odczuwam lekkie zażenowanie. Nawet nie jej zachowaniem, tylko swoją obecnością. Kurcze, czy aby zabieranie pasażerów na tą trasę na pewno było dobrym pomysłem ? Czy hajs zawsze musi się zgadzać ?

Dziewczyna prawie całą trasę częstuje go taką czułością, jaką mogłaby zostawić na chwile gdy zostaną już sami...
Masowanie ucha trwa długo, to już nie jest zwykłe głaskanie .. Gładzenie policzka to kolejne minutki w liczbie pewnie bliższej 20 niż 5. Określenie blablacarowa gra przedwstępna byłoby trafniejszym określeniem. I ja naprawdę nie mam nic przeciwko, tylko czuję się nieswojo w tym aucie. Czuję się jakbym swoją obecnością wchodziła w czyjąś intymność, a tego nie mam w zwyczaju.
Robi się gorąco, ale ona chyba ma świadomość, że my też z nimi jedziemy. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo pewnie gdyby nie my już dawno włożyłaby mu rękę w spodnie, już było całkiem blisko.

Przed Poznaniem - gdy chcę go zapytać czy aby na pewno dojedziemy przed 23 30, tak abym zdążyła na ostatni dzienny autobus, czekam na odpowiedni moment na zadanie pytania.  Nie chcę przeszkadzać, po prostu.

Czas goni, chłopak przyspiesza. Obiecuje, że jeśli nie zdążę, podrzuci mnie na któryś z kolejnych przystanków. Zdążyłam, mam nadzieję, że nie przyślą mu jakiegoś mandatu, bo był naprawdę sympatycznym luzakiem. I szczerze podziwiam go, że mimo tych jednak rozpraszających pieszczot zdołał tak świetnie prowadzić.