piątek, 14 sierpnia 2015

"Czarodziejska Góra" .. nie zaczarowała.






Podczas tegorocznego Festiwalu Malta w Poznaniu pojawiło się niecodzienne wydarzenie - wystawiono "Czarodziejską Górę" Tomasza Manna w formie opery.
Znane nazwiska, choćby reżysera Andrzeja Chyry, ograniczona liczba bezpłatnych wejściówek, szum medialny zrobiły niezłą reklamę operze. 
Nie było łatwo dostać się na salę, gdzie "Czarodziejska Góra"  miała swoją prapremierę.
Wejściówki niby były, rezerwacja mailowa niby działała - właśnie wszystko .. niby, bo w rzeczywistości wiadomości z prośbą o zarezerwowanie biletu trafiały w próżnię.
Zdobyłam jedną pojedynczą wejściówkę, po prostu stojąc po nią w kolejce, wcale niekrótkiej.

Tomasz Mann napisał dzieło naprawdę magiczne i .. niezwykłe - myślę, że nie tylko ja byłam ciekawa czy uda się twórcom opery przenieść tę magię na scenę.


Nadszedł czerwcowy, sobotni wieczór podczas którego pełna sala widzów (łącznie z siedzącymi na podłodze na schodach) miała możliwość zobaczenia na własne oczy efektów wielomiesięcznej pracy reżysera, kompozytora i przede wszystkim artystów.

Byłam ciekawa co z tego wyniknie i pozytywnie nastawiona do takiej formy przedstawienia dzieła Manna.

Zaczęło się. I już pierwszy zgrzyt...
Muzyka elektroniczna, mająca naświetlić upływ czasu. Ok, wszystko jasne.
Tylko dlaczego te dość irytujące dźwięki rozbrzmiewają tak długo ? Dobrze, może nie każdy jeszcze załapał, że czas płynie i płynie, że upłynęło go już sporo. Dajmy czasowi czas jak pisał E. Stachura, dajmy muzyce się wybrzmieć, może jeszcze parę osób nie zdążyło się domyśleć jaki cel przyświęca temu zabiegowi.
Ale do cholery, już wystarczy! Już naprawdę każdy musiał się zorientować o co chodzi, musiał, po prostu musiał dojść do wniosku, że czas w sanatorium w Davos płynie trybem iście sanatoryjnym, powolnym, leniwym. Wyłączcie tą paskudną muzykę, bo mi głowę rozsadzi..

Ufff, trochę to trwało, ale wyłączyli ... Co za ulga.
Rozpoczęła się opera, wokalnie super.
Tylko jakoś tak ... bezbarwnie i miałko.
Starsza kobieta,  siedząca obok mnie, zaczyna wiercić się na krześle. Ktoś siedzący w rzędzie poniżej znudzony rozgląda się po sali.
Też bym się porozglądała, ale zrobiłam to wchodząc do sali - omiotłam wzrokiem rzędy vipowskie,  balkon, z którego boków chyba niewiele widać.
Dobra, może za chwilę się rozkręci i zyska na ... jakości.


Tymczasem przerwa. 
Dłuuuga, półgodzinna przerwa, po której nie wszyscy wracają na salę.
Nie lubię wychodzenia w połowie spektaklu i nigdy jeszcze tego nie zrobiłam, choć parę razy miałam ochotę.
Ale jak już przychodzę, by coś obejrzeć to mam w zwyczaju oglądać do końca.


Drugi akt. Druga szansa :)
Ludzi mniej, więc kto sprytny, zmyka z balkonu i szuka miejsca na parterze.
Do moich uszu docierają strzępki rozmów dwóch kobiet, z których jedna tłumaczy drugiej, że całą pierwszą część stała na balkonie, a i tak niewiele stamtąd widziała.

Teraz musi się rozkręcić i nabrać spójności - myślę - przecież gorzej już nie będzie.
Jakiś mały procent magii tej wybitnej powieści MUSI zostać oddany.
Twórcy postanowili jednak udowodnić fanom twórczości T. Manna, że nic nie MUSI  i oni nic nie MUSZĄ.

Chaos, drażniąca uszy muzyka, jakieś to wszystko rozmyte.
Nawet świetne głosy artystów nie zostały wyeksponowane tak, jak na to zasługiwały.
Jest niestety coraz gorzej, zmęczenie daje mi się we znaki.

Nie, to nie dla mnie.
Może jestem zbyt mało otwarta na nowe formy przekazu, ale stanowczo nie trafia do mnie ta współczesna próba pokazania geniuszu Manna. Próba nieudana, męcząca, mało spójna, może nie do końca przemyślana.
Zniecierpliwiona czekam na koniec, ciągle jeszcze nie tracąc resztek nadziei, że a nuż zaskoczenie okaże się dobre.
Ale zaskoczenie niczym nie zaskakuje, może tylko tym, że wreszcie nadeszło.

Czy gdyby autor powieści żył, zgodziłby się na taki sposób wystawienia swojego dzieła ? Oj, nie wiem ...
Czy on nie przewraca się w grobie, obserwując z drugiej strony tęczy, tą operę ? Nie, z pewnością nie, obejrzał pierwszą scenę i resztę sobie darował.

Wychodząc z sali mówię koleżankom (które także zdobyły dla siebie (2) wejściówki) o swoim rozczarowaniu, wspominam też, że TO okazało się tak okropne, że z pewnością pojawią się same pozytywne recenzje.
Nie mylę się, media wychwalają reżysera pod niebiosa, pisząc o nowatorskim stylu i kierunku, w jakim powinna zmierzać współczesna opera.

 Ja jednak podziękuję za takie niecudne cuda  i zostanę przy bardziej tradycyjnych metodach obrazowania największych dzieł literatury europejskiej.


Dla osób, które przyjechały do Poznania specjalnie na tą operę (i wyjechały rozczarowane) mam dobrą radę - przyjedźcie jeszcze raz, teatralno-operowy Poznań potrafi wiele zaoferować :)

Jak ktoś lubi troszkę "inne" sztuki, polecam "Dr@cula. Vagina dentata" w Teatrze Polskim.
Preferujących tradycyjną operę nie zawiedzie "Madame Butterfly" w Teatrze Wielkim.
A dla szukających dreszczyka emocji, nie tylko muzycznych niezłą gratkę w postaci musicalu "Jekyll&Hyde" oferuje Teatr Muzyczny.
Teatr Nowy (w którym nie ukrywam -  jednak bywam najrzadziej) wystawia niezwykłe "Imperium",
a nieformalna Scena Robocza zachwyca prostą w formie, lecz niezwykłą w przekazie sztuką "Projekt. Matka" - spektakl ten powinny obejrzeć nie tylko matki czy planujące dziecko pary, lecz naprawdę .. wszyscy :)

Poznański Teatr Polski wystawiał też spektakl pod każdym względem wybitny, na który bilety rozchodziły się w tempie przysłowiowych ciepłych bułeczek. Spektakl 4-godzinny, który zachwycał świetnym aktorstwem, subtelnością, efektami specjalnymi i wieloma innymi zaletami, lecz został (moim zdaniem niesłusznie) zdjęty z afisza.
Widzowie się zbuntowali i zażądali powrotu tytułu na deski teatru, spektakl wrócił na chwilę i niestety nie wiem czy jeszcze otrzyma szansę na wznowienie.

Mowa tu oczywiście o "Mistrzu i Małgorzacie"   Michaiła Bułhakowa w reżyserii  Grigorija Lifanowa. 
:)

niedziela, 2 sierpnia 2015

Umiesz liczyć ? To licz na siebie

Ludzie zawodzą. Żadna nowość.
Myślą tylko o swoim tyłku. By im było wygodnie. Przyjemnie i po ich myśli.
Gdy czegoś potrzebują, wiedzą gdzie przyjść.
Gdy zadbają już o swój interes, zapominają.

Wiem, mam gorszy dzień.
Zawiodłam się. Już niestety nie pierwszy raz na tej osobie.
To nawet nie jest ważna sprawa, możnaby rzec błahostka.
Jednak mi na tym zależało..
A zawodzący wiedział bardzo dobrze, że jest to dla mnie ważne..


Najlepiej polegać na sobie, nie prosić o pomoc, robić swoje.
Samej wszystko załatwić, samej pojechać, robić co się chce i na nikogo nie liczyć.
Wyłącznie na siebie.

Takie czasy ?