poniedziałek, 31 grudnia 2018

2019



Dużo miłości, moc radości i zaczarowanych chwil

Z najbliższymi wielu przebytych szczęścia mil

Pielęgnowania wewnętrznego dziecka w sobie

I pokochania tego, co najpiękniejsze w Tobie

Rozmów, które połączą pokolenia

I spełnienia najskrytszego marzenia

Nieustannej wiary w cuda

- uwierz w siebie, a wszystko się uda 

 

 

czwartek, 1 listopada 2018

Czego nie mówić osobie w żałobie ?

Post powstał na podstawie moich doświadczeń oraz na podstawie rozmów z paroma osobami na temat (nie)radzenia sobie po śmierci bliskiej osoby. Wpis subiektywny, napisany po przeżyciach, których wolałabym nie mieć.

Wiadomo, ludzie są różni i każdy radzi sobie z trudnościami na swój własny sposób. Podczas gdy jedna osoba miesiącami lub latami będzie tylko płakać, inna podniesie się po miesiącu. Albo tak nam się tylko będzie wydawać, bo nawet gdy kogoś dobrze znamy, nie znaczy to wcale, że znamy go jak siebie samego i wiemy jak się zachowa w danej sytuacji. Poza tym ludzie reagują nieprzewidywalnie i często zaskakująco.

Śmierć należy do najbardziej stresujących wydarzeń w życiu, ona kończy coś, co dobrze znamy, zamyka jakiś etap. Jest życie przed nią i życie po niej.
Życie "po" nigdy nie będzie takie samo jak to "przed", bo jednak kogoś zabrakło.

Pamiętam pierwszą wigilię po odejściu mojego dziadka i to puste miejsce przy stole. Miejsce, należące do niego. Byłam nastolatką, dla której śmierć dziadka była przede wszystkim szokiem.
Tylko, że śmierć zawsze jest szokiem, bo jak inaczej nazwać fakt, że ktoś ZAWSZE był, a teraz NAGLE już go nie ma ? Nie ma i nie będzie, śmierć nie jest odwracalna.


W psychologii wyróżnia się pięć faz żałoby i wydaje mi się, że znaczna część ludzi przez te fazy przechodzi.

1. Faza szoku

2. Faza tęsknoty i żalu

3. Faza złości/buntu

4. Faza smutku, przechodzącego (u niektórych) w depresję

5. Faza akceptacji

Ja je przeszłam, raz dłużej tkwiąc w fazie złości i lekkiej depresji (nr 3 i 4), innym razem nie mogąc się wydostać z fazy nr 1, czyli totalnego szoku, którego nie potrafiłam ogarnąć rozumem.

Inaczej czułam się jako ok. 10-letnia dziewczynka po śmierci prababci Marty, która pomagała w moim wychowaniu. Pamiętam ją jak bawiła się ze mną, chociaż widzę to jakby przez mgłę.
Pamiętam wprawdzie jej twarz, ale nie mogę przypomnieć sobie głosu. A przecież często do mnie mówiła, wołała mnie.
Gdy odeszła, chodziłam chyba do 3 klasy szkoły podstawowej.
Moją drugą prababcię, też Martę, pamiętam z kolei jak ciężko chora leżała kilka lat w łóżku. I tyle wspomnień.. Trzeciej, Stefanii, nie pamiętam w ogóle, wielokrotnie próbowałam sobie kiedyś ją przypomnieć, przecież zdążyłam ją poznać, coś mi tylko świta, że ona stoi na ganku, stara, zgarbiona, chora. Może to jednak moja wyobraźnia dopisała sobie ten obraz.
Czwartej prababci nie miałam, nosiła imię Emilia i zmarła gdy mój dziadek miał ok. 3 lat.

Inaczej żałobę przechodzi dziecko, które nie do końca potrafi pojąć swoim dziecięcym rozumkiem, że ktoś był nagle zniknął,  a inaczej osoba świadoma sytuacji.

Wracając do tematu głównego nigdy nie mów tego osobie, przeżywającej żałobę:

- weź się już w garść
(Myślisz, że to takie łatwe ?)

- umarł/a, stało się, żyj dalej
(j.w. - potrzeba czasu)

- żyj przyszłością
(na to przyjdzie czas)

- myślisz, że jak ciągle mówisz o śmierci, łatwiej Ci się będzie podnieść ?
(może tak; sprawa indywidualna)

- ale Ty jeszcze żyjesz
(no i co z tego?)

Nie rzucaj komuś w twarz słowami, które mogą zadać ból. Ludzie mają różną wrażliwość i może coś, co Tobie wyda się zwykłym pocieszeniem, dla kogoś bardziej wrażliwego okaże się potężnym, krwawiącym rozdrapaniem rany.
Może nawet mając dobre intencje i szczerze pragnąc pomóc, wbijesz komuś nóż w - i tak już poranioną - duszę.

Są sytuacje, kiedy lepiej wspólnie pomilczeć.
Zrobić człowiekowi w żałobie zakupy, przygotować kanapkę, załatwić sprawy rachunkowe, wyprowadzić psa itp. itd.
O takich błahych sprawach nie myśli się gdy całe ciało krzyczy z rozpaczy.

Wystarczy być obok.
Empatycznie być.

Dla mnie 1.11 jest nie tylko Dniem Wszystkich Świętych, ale także kolejną rocznicą śmierci mojego dziadka.  Opuścił nas właśnie w pierwszy dzień listopada i tym samym naznaczył tę datę smutkiem..

O swoim dziadku pisałam ponad dwa lata temu. Jakby ktoś miał ochotę poczytać, zapraszam tu:

http://wyfrunaczwlasnejglowy.blogspot.com/2016/06/wnuczka-swojego-dziadka.html





środa, 31 października 2018

Jesienność


 "Idzie jesień, będzie psychicznie trudniej"

Marcin Świetlicki




Po zmianie czasu i zadeszczonych dniach poczułam, że Jesienność rozgościła się całą sobą już na dobre. Pora schować letnie sandałki i ulubioną kieckę i wyjąć żółty koc, pod którym czasem uda się poczytać książki.

Gdybym miała więcej czasu (tak jak go nie mam) zakopałabym się pod wspomnianym  kocem, włączyła nostalgiczną muzykę i czytała stos książek,  które przygotowałam sobie na jesienio-zimę.

Bo już lubię jesień. Tylko jesienią tak bardzo smakuje mi herbata, wypijana kubkami. Pomarańczowa, mandarynkowa, imbirowa, lipowa.

Jesienią uwielbiam kameralne, ciche kawiarenki, w których można się ukryć przed rozkrzyczanym, zewnętrznym światem. Jesienią powracam do teatru i do kina, szukam inspiracji.

I próbuję wydrzeć światu trochę więcej czasu dla siebie. Poza pracą, rozmaitymi zobowiązaniami, snem i ogarnianiem miliona spraw potrzebuję chwili, kiedy mogę się zaszyć w pokoju sama ze sobą i odpocząć.
Czasem cała rozdygotana z emocji w swoich żółtych ścianach szukam ukojenia. Odpoczywam od ludzi  i rzucanych przez nich nieprzemyślanych słów. I świata, który pędzi jak szalony.
 Introwertyzm daje o sobie znać, zmęczenie chaosem muszę zrównoważyć ciszą. I szczyptą jesiennej samotności.


niedziela, 30 września 2018

Życie to nie teatr. O teatrze słów parę. (post niedokończony)

 "Teatr to najszczęśliwszy zakamarek dla tych wszystkich; którzy po kryjomu schowali do kieszeni swoje dzieciństwo i wyruszyli z nim w drogę; by do końca życia móc dalej się bawić"

 Max Reinhardt




Prosiliście o recenzję spektakli teatralnych (pozdrawiam dziewczynę, od której otrzymałam bardzo ciekawą wiadomość o treści "a może napiszesz normalną recenzję jakiegoś dobrego spektaklu, najlepiej "Iwony, księżniczki Burgunda"). Heh, nie wiem czy potrafię takowe recenzje pisać, o "Iwonie..." notki na pewno nie stworzę, bo  "Iwony..." w Teatrze Nowym jeszcze nie miałam okazji obejrzeć. Nie wykluczam, że kiedyś skuszę się na ten spektakl, ale nie w pierwszej kolejności.

Jeśli chodzi o poznański Teatr Nowy, w sezonie 2018/2019 na pewno chciałabym zobaczyć:

- Obwód głowy
- Mister Barańczak
- Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk
- (premierowy) Pan Tadeusz 



Z góry uprzedzam też, że nie czytam recenzji teatralnych. Z tego prostego powodu, że nie interesują mnie one i nic a nic mnie nie obchodzi jak dany krytyk odbiera spektakl. Zapewne odbiera go całkiem inaczej niż ja.
Poza tym szkoda mi na to czasu.
Nie mówiąc już o tym, że wielokrotnie przekonałam się, że im lepszy spektakl, tym gorzej o nim piszą. I odwrotnie. Argument kolesiostwa już z grzeczności pominę, ale nikt mi nie wmówi, że ceniony krytyk 'zjedzie' swojego najlepszego kumpla- reżysera, z którym prywatnie spotyka się przy wódce czy kawie.  Sorry, może i zjedzie, ale prędzej początkującego  reżysera/aktora, który w środowisku jeszcze niewiele znaczy.


Spektakle dzielę na trzy główne kategorie:

1. Fajne/w porządku/warto obejrzeć/bez zastrzeżeń, ale drugi raz bym nie chciała na to pójść
    (większość spektakli)

2. Emocjonalnie rozwalające i zostające w głowie na dłużej
    (na takie zdarza mi się wybrać ponownie)

3. Takie sobie/słabsze/takie, których za dwa dni już nie pamiętam
    (bo nic do mojej głowy nie wniosły)

Oczywiście w ramach tych kategorii zdarza mi się wyszczególnić jeszcze podkategorie na zasadzie :

- Fajne, ale nic poza tym
- Dobrze zagrane, ale ogólnie bezbarwne
- Nudne, bez polotu
- Dobre, lecz męczące dla odbiorcy
    itp. itd.

Jestem specyficznym widzem. Mój gust teatralny niejednokrotnie zaskakuje moich (teatralnych) znajomych.
Im więcej oglądam, tym trudniej mnie zachwycić czy nabrać.
Mam dobrą intuicję, wyczuwam fałsz, wyczuwam zmęczenie czy zniechęcenie aktorów, potrafię bez trudu wyczuć czyjś nastrój i emocje. Rozróżniam emocje prawdziwe od zagranych.
Nawet jeśli ktoś nie wzbudza mojej sympatii doceniam grę aktorską czy po prostu talent.
Nie kręci mnie nowoczesna dramaturgia, irytuje nachalna nagość, przesadne darcie mordy, przebodźcowanie, zbyt wielka ilość gadżetów elektronicznych, które często służą niczemu i męczą.
Uważam, że w teatrze mniej oznacza lepiej.
Nie znoszę też przesadnych i nachalnych politycznie przedstawień. 
Widziałam świetne spektakle osadzone w skromniutkiej scenografii, widziałam też większe produkcje ze znanymi nazwiskami, które były niewyobrażalnie żenujące.


Nie robią na mnie wrażenie znane nazwiska. 
Może - zamiast o gombrowiczowskiej Iwonie - napiszę o "Kanapce z człowiekiem" i o "Babie-Dziwo", bo łatwiej mi napisać tutaj niż odpowiadać w prywatnych wiadomościach.
O pierwszym ze spektakli już zresztą raz troszkę napisałam, za co otrzymałam m.in. wiadomość pt. "A czym się tak zachwycasz ? Aktor jak aktor, wokal jak wokal".

Im jestem starsza, tym trudniej wywrzeć na mnie wrażenie i pozostać na dłużej w mojej głowie, a Januszkiewiczowi się to jednak udało.
I z całym szacunkiem do pozostałych świetnych aktorek, występujących w "Kanapce..", ale ten chłopak dał z siebie więcej, na scenie był bardziej, a jego głos trafiał głębiej.

Widziałam ten spektakl dwukrotnie i za drugim razem NA WASZĄ PROŚBĘ :) starałam się wychwycić jeszcze coś, co mną wstrząśnie i nie będzie śpiewane przez Januszkiewicza.
Staram się być obiektywna, ale podtrzymuję swoje zdanie, że to był spektakl jednego aktora.
Po marcowym spektaklu miałam w głowie genialnie zaśpiewany "Powrót" i świetny "Autoportret Witkacego", po majowym także "Alegorię malarstwa", zaśpiewaną bardzo subtelnie.


Jeśli miałabym wskazać jeszcze jeden wokal, który mi się podobał, wskazałabym na Oliwię Nazimek, zwłaszcza w utworze "Żródło". Gdybym była facetem, dodałabym, że dość zmysłowo.

Uroczo i dziewczęco wypadła także (jeśli się nie mylę) Karolina Głąb w pięknej piosence "Iskry i łzy". Piosence znanej mi dobrze, ale nie kojarzącej się z Kaczmarskim. Szczerze mówiąc nie miałam pojęcia, że on jest autorem tego utworu.
Trochę głupio czepiać mi się wykonania "Iskier i łez", bo było całkiem ładne.
Tylko emocji w nim było tyle co ... nic, a przy takich słowach można było emocjonalnie roznieść scenę.

Jednym z powodów, dla których nie lubię tworzyć takich postów jest właśnie fakt, że nie czuję potrzeby, by pisać o kimś źle. "Kanapka..." jest bardzo udanym spektaklem, z pięknymi głosami, z których jeden szczególnie się wyróżnia.

I mimo, że pięciu pozostałym aktorkom-wokalistkom nie można niczego zarzucić, to jednak moim zdaniem to był spektakl jednego aktora. Nie tylko moim, wnioskując po zasłyszanych w teatralnych korytarzach rozmowach.



„BABA-DZIWO”


Mariusz Puchalski w "Babie-Dziwo" stworzył genialną kreację aktorską, za którą z pewnością posypią się nagrody na festiwalach teatralnych. A na pewno posypać się powinny. Jego rola była jedną z najciekawszych jakie widziałam na deskach poznańskich teatrów na przestrzeni ostatnich 5-6 lat. Zresztą sam spektakl też należy do jednych z lepszych jakie miałam okazję oglądać.
Nie ma znaczenia, że mężczyzna wciela się w rolę kobiecą. Znaczenie ma jak on to robi i jaką genialną rolę tworzy.



„KALINA”

Tutaj było mi trudniej niż w przypadku „Kanapki..”, bo o ile twórczość Kaczmarskiego mam ‘przerobioną’, o tyle o Kalinie Jędrusik wiedziałam niewiele. Nazwisko oczywiście znałam, 1 czy 2 jej utwory również. I to by było na tyle mojej wiedzy.
Rewelacyjna wokalnie Ania Mierzwa w roli Kaliny Jędrusik, kobiety pięknej, niespełnionej aktorsko, dość kontrowersyjnej. Na pewno nie nudnej.

„IMPERIUM” 

Spektakl, który już dawno zszedł z afisza, a który otworzył mi furtkę do Teatru Nowego. Po nim zrozumiałam dlaczego Teatr Polski nazywa się drugą sceną Poznania i jak bardzo to stwierdzenie jest trafne. „Imperium” było genialne, pamiętam, że opuściłam wtedy Scenę Nową będąc pod ogromnym wrażeniem i zastanawiałam się czy nie „przenieść” się z Polskiego do Nowego. Jednak się nie przeniosłam, co zrobiłam na dobre dopiero w minionym sezonie.



Żeby być uczciwą, muszę napisać o tym, co w Teatrze Nowym szwankuje. Niestety zdarza się, że na głównej sali jest tak gorąco, że aż robi się słabo. Kiedyś (w 2014 r.) podczas "Wiśniowego Sadu" miałam miejsce w ostatnim rzędzie i niestety na sali panował taki zaduch, że robiło mi się niedobrze. Niestety nie przesadzam. Siedzący obok mnie widz ściągnął marynarkę, parę osób się wachlowało ulotką czy gazetą, a ja siedziałam w krótkim rękawku i czułam się fatalnie, brak powietrza aż przeszkadzał w odbiorze spektaklu.
Na scenach bocznych ten problem na szczęście nie występuje.

Pytacie co polecam w naszych, lokalnych teatrach. Na to też raczej odpowiem w wiadomościach prywatnych. Jednak jeśli chodzi o Teatr Nowy, tylko jeden spektakl ( z 19 obejrzanych) wyraźnie mnie rozczarował.
Kompletnie nie moja estetyka, nie moja bajka. Nie odnalazłam w nim niczego, co by mnie zaintrygowało czy zachwyciło.  Tytuł tego spektaklu to "Na obraz i podobieństwo swoje".


Jakby w przeszłości los rzucił mnie (tak jak nie rzucił) do szkoły teatralnej zapewne byłaby to szkoła w Krakowie. Chciałabym na deskach teatru zagrać rolę pewnej nietuzinkowej dziewczyny. Dziewczyny niezwykłej, nad wyraz dojrzałej, przepięknej fizycznie i duchowo, zdolnej i tragicznej zarazem. Choć nie jestem nawet do niej podobna pragnęłabym na scenie oddać jej emocje i wrażliwość.
Poczułam do niej instynktowną sympatię i przykro mi, że jest postacią prawie zapomnianą.
Mowa o Zuzannie Ginczance. 



 A zresztą ... Życie to przecież nie teatr, jak genialnie śpiewa Jacek Różański:

https://www.youtube.com/watch?v=N8Zhu1RV-cE

Jeśli ktoś bardzo chciałby poznać moje zdanie mogę w prywatnej wiadomości napisać parę słów o spektaklach, które miałam okazję zobaczyć w poznańskich teatrach na przestrzeni siedmiu ostatnich lat. Szczerze i po swojemu :)



piątek, 24 sierpnia 2018

Przepraszam, że jestem taka nudna

Nie opowiem Wam o wielkich imprezach, z których wracałam nad ranem w stanie przyjemnego upojenia. Nie opiszę też szalonych tańców na stole ze szpilkami w dłoni. (o jej, obecnie nie mam ani jednej pary szpilek). Ani całonocnych wędrówek od pubu do pubu. Nie pochwalę się ile flaszek opróżniłam podczas pamiętnej balangi, tej, na którą zeszło się pół Poznania.

Nie przeczytacie tu jak zorganizowałam imprezę dla 200 osób i kto na niej najdalej rzygał. Z balkonu.

Nie mogę Wam nawet opisać ekscesów narkotykowych, a te pewnie mogłyby być ciekawe.

Tylko, że nie mam o nich pojęcia. Tak samo jak o imprezach, na które schodzi się 500 osób.

Unikam takich.

Przepraszam, nudziara ze mnie straszna.
Nie palę, a co gorsza - dym papierosowy podrażnia mi (nadwrażliwe) oczy.
Wkurza mnie gdy ktoś dmucha mi dymem w twarz, co mam w zwyczaju takiej osobie okazywać. Czasem w sposób niezbyt miły.

Nie próbowałam narkotyków. Nawet takich banalnych i delikatnych jak trawka. Nieszkodliwych i zabawnych, jak guma do żucia przecież.


Jakoś nie po drodze nam było.
Przeczytałam za to wiele książek o uzależnieniach i uważam, że są one całkiem ciekawe. Książki, bo o odlocie po kokainie nie mogę nic interesującego powiedzieć. Za to chętnie posłucham :)

Piję alkohol, ale - o zgrozo - znam swój organizm i wyczuwam kiedy ten stawia mi opór.
Lubię wódkę, ale nie od razu literka na raz. No i z sokiem. Albo najlepiej w formie drinka. Słodkiego.

Smaku piwa nie znoszę, czym niezmiennie wprawiam znajomych i nieznajomych w osłupienie.
Zastępuję piwo winem, drinkiem i czym tam się da, byle tylko nie musieć sączyć tej goryczy przez parę godzin.

Nie kręcą mnie nocne (dzienne też niespecjalnie) kluby, bo po ich przekroczeniu mój introwertyzm gwałtownie się budzi i zaczyna skomleć.
Jestem zbyt leniwa, by przekrzykiwać się przez stolik. I robić jakieś zabawne miny, sugerujące udawanie, że słyszę co do mnie wrzeszczysz.

Nie przyjmuję drinków od jakichś podchmielonych kolesi (Chociaż ostatnio w samolocie przyjęłam. Chyba wino to było.  Jak to mówią ? Wyjątek potwierdza regułę)

Nie czuję się dobrze wracając późną nocą do domu. Zwłaszcza samotnie. Najpewniej czuję się gdy wiem, że gdzieś blisko zaparkowałam auto i zaraz się w nim znajdę. Z dala od mijanych, pijanych ludzi, a co gorsza, grupek podchmielonych, głośnych, pewnych siebie w dużej grupie, agresywnych gówniarzy.

Ulica Wrocławska w Poznaniu po 23 przestaje mi się podobać. Za głośno, za tłoczno, za nie-w-moim-stylu.
Przerażają mnie bezdomni i nie tylko śpiący na ławkach pod Kupcem Poznańskim. Robi mi się niewyobrażalnie smutno...
Drący się gimnazjaliści, którym się wydaje, że mają świat u stóp, mnie irytują.

Idę więc przyspieszonym krokiem, nie oglądając się na boki, mijając imprezowiczów i zastanawiając się co ze mną nie tak, że nie lubię podobnie spędzać weekendów.

No cóż, nudna jestem do bólu.
I zawsze byłam.
 

sobota, 11 sierpnia 2018

Czasem jest wena. Ale co zrobić gdy jej nie ma ? (cz. I)


"Sztuka pisania jest sztuką skracania, a zwięzłość jest siostrą talentu.”

Antoni Czechow


Pytacie skąd biorę wenę do pisania i czy mogłabym korzystać z tejże weny częściej.
Temat dla wielu jest kontrowersyjny, opowiem więc jak to u mnie wygląda.

Pisanie bez weny jest możliwe, w końcu pisanie to zajęcie typowo rzemieślnicze.
Da się tworzyć w każdych warunkach. Nawet wtedy gdy co drugie słowo sprawia ból, a wymęczenie jednego zdania zajmuje parę godzin. Da się, serio.

Tylko w takich niesprzyjających warunkach pisanie nie sprawia radości. Jest pracą, rzemiosłem, obowiązkiem, który trzeba odbębnić, by mieć spokój i czyste sumienie.

Czasami piszę w taki sposób. Bo muszę, bo komuś obiecałam jakiś tekst, bo wiem, że mam termin, którego nie mogę zawalić.
Nie po to jednak zakładałam bloga, by musieć pisać.
Założyłam go, by czerpać frajdę z tworzenia, by przelewać swoje emocje na wirtualny papier.
By dzielić się tym, co mnie porusza. Tym, co dla mnie coś w danym momencie życia znaczy. 
Co jakiś czas pojawiają się pytają dlaczego tak rzadko piszę i czy zamierzam pisać częściej. 

Nie zamierzam pisać wbrew sobie.
Blogowanie nie jest moją pracą, jest przyjemnością, oderwaniem od codzienności.
Przykro mi, nie jestem topową blogerką, która ze względów finansowych MUSI publikować post co 2-3 dni.
Ja nie muszę. Nie chcę. Mogę.

I gdy będę miała czas/chęci/wenę, będę pisać częściej. Tylko czasami tych trzech czynników mi brak. Nie chcę pisać, by pisać.
Nie o to chodzi, by musieć. By pod presją publikować słabsze teksty. By zmuszać się do tworzenia.

O to chodzi, by SIĘ NIE ZMUSZAĆ, by tworzyć z serca, nie tylko dla pieniędzy.

Odbieram świat przez pryzmat emocji i emocje w połączeniu z nagłe zjawiającą się weną w moim przypadku dają najlepsze efekty.

A co jest dla mnie osobiście najtrudniejsze ?
Szczerze ? PISANIE POD PRESJĄ CZASU 

Niedawno musiałam do północy wysłać pewien swój tekst. Jak to zwykle bywa, miałam na jego stworzenie zbyt dużo czasu (ponad 2 tygodnie), więc wyszło jak wyszło, tj. zaczęłam tworzyć go ok. 21 ostatniego możliwego dnia. Byłam zmęczona, zniechęcona, nie chciało mi się tworzyć w tym momencie tego konkretnego tekstu. Bardzo mi się nie chciało, myśli rozbiegały się w różnych kierunkach, niezwiązanych z tematem.
Zostały 3 godziny, a ja zamiast pisać scrollowałam tablicę na FB, co chwilę włączałam inną piosenkę, robiłam sobie herbatę, przynosiłam sok, odpisywałam na smsy. Mogłabym jeszcze zetrzeć kurz i podlać kwiaty, lecz rozsądek krzyczał: Pisz !
Wyłączyłam muzykę, odstawiłam herbatę i napisałam, wysyłając gotowy tekst ok. 23 30. Dobry czas, może pomyśleć ktoś, dla kogo ostatnia chwila oznacza godzinę 23 58 w porywach do 23 59. Napisałam czysto rzemieślniczy kawał(ek) tekstu, który może nie wydaje się nawet taki zły. Ale wiem, że mogłam napisać go lepiej. Po swojemu, z większą dozą „mojości”. Nie odczuwam wstydu prezentując komuś ten tekst, co nie zmienia faktu, że do tego – swojego przecież tekstu… niewiele czuję.

Licencjat, magisterka
Podobnie sprawa się ma z pisaniem prac: w moim przypadku licencjackiej i magisterskiej.
O ile w przypadku pracy licencjackiej miałam jeszcze frajdę z tworzenia, o tyle przy magisterce czułam się jak rzemieślnik, który wie jak napisać, ale nie bawi go to już. Robi, bo musi, starając się wykonać swoją pracę na odpowiednim poziomie.
Pracę magisterską wspominam jako ciężką pracę, jak harówkę.


Wynika to z wielu czynników, m.in. z tematyki. Wybór tematu nie był najlepszy, a pisanie drugiej pracy w przeciągu dwóch lat z tak zbliżonej tematyki to błąd. Gdy zrozumiałam swój błąd, nie mogłam się już wycofać, praca była zbyt posunięta.
Pozostało pisać dalej, nie z pasji, lecz z przymusu.
Fakt, że obie prace naukowe napisałam w obcym języku, nie ma tu żadnego znaczenia.
Język nie odgrywał tu znaczącej roli, problem utkwił w sercu. Dokładnie: w braku serca do kontynuowania tejże tematyki.




Jak inni oceniają moje pisanie ? Czy są w stanie wyczuć kiedy piszę z serca, a kiedy z obowiązku ?

Niekoniecznie :)
Zbierałam pochwały za teksty napisane na szybko, byle zdążyć przed terminem.
Inne teksty, w które włożyłam dużo siebie, przechodziły przez echa.

Najbardziej jednak lubię sytuacje, kiedy ja sama jestem zadowolona z tego, co napiszę i kiedy czuję, że ten tekst jest po prostu mój.
Lubię poczucie ‘mojości’ tekstu, przefiltrowania tematu przez swoje emocje.